Ekspert obala największe mity dotyczące suplementów diety. Sprawdź, które suplementy naprawdę działają, a które tylko udają skuteczność.
Czy wiesz, co tak naprawdę kryje się w kolorowych kapsułkach i tabletkach, które łykasz z nadzieją na zdrowie, energię i długowieczność? Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, skąd pochodzą te cudowne witaminy i ekstrakty roślinne, kto je produkuje i czy faktycznie są tym, za co je uważasz?
Drogi Czytelniku, przygotuj się na podróż w głąb świata suplementów diety – rynku pełnego obietnic, ale i ciemnych zakamarków. To śledztwo ujawni patologie tego biznesu: brak realnej kontroli jakości, oszustwa w składach, brudne fabryki, fikcyjne „cuda” marketingu. Wszystko to przedstawimy w rozmowie, jaką prowadzimy z Tobą, w tonie rzeczowym, lecz przystępnym – tak, byś sam mógł wyciągnąć wnioski.
Nie będziemy rzucać nazwami marek ani konkretnych firm – nie o to chodzi. Chodzi o zjawisko, które dotyczy każdego, kto kupuje suplementy diety z myślą o zdrowiu. Pora zdjąć różowe okulary i zobaczyć, jak naprawdę wygląda ten rynek.
Gotowy? Zaparz herbatę (ale może nie tę „detoksykującą” z reklam…) i zanurz się w lekturze. Poznaj całą prawdę o suplementach diety.
Suplementy diety – złudzenia i rzeczywistość
Rynek suplementów diety eksplodował w ostatnich latach. W aptekach, drogeriach, sklepach internetowych – wszędzie piętrzą się opakowania obiecujące lepsze zdrowie: „energia każdego dnia”, „mocne serce”, „zdrowe stawy”, „wieczna młodość”. Brzmi kusząco, prawda? Kto z nas nie chciałby rozwiązać swoich problemów zdrowotnych jednym kliknięciem „Dodaj do koszyka” albo krótką wizytą w aptece?
Polacy masowo uwierzyli w moc tych preparatów. Statystyki są zdumiewające: w 2015 roku wydaliśmy na suplementy diety około 3,5 miliarda złotych, kupując blisko 190 milionów opakowań.To oznacza, że statystyczny Polak połknął sześć opakowań „zdrowia w pigułce” rocznie, wydając na to około 100 zł. A to dane sprzed dekady – dziś skala jest jeszcze większa. W kolejnych latach liczba wprowadzanych na rynek suplementów rosła jak na drożdżach: jeszcze w latach 2013–2015 rejestrowano ich 3–4 tysiące rocznie, a już w 2016 przybyło 7,4 tysiąca nowych produktów. Według danych Komisji Europejskiej polski rynek suplementów rósł w latach 1997–2005 najszybciej w całej Unii – aż o 219%. Teraz, w połowie lat 20. XXI wieku, półki wręcz uginają się od suplementów na każdą dolegliwość.
Skąd ten fenomen? Częściowo z naszych nadziei i obaw. Coraz więcej z nas dba o zdrowie, szuka sposobów na wzmocnienie organizmu, poprawę samopoczucia, przedłużenie młodości. Reklamy przekonują, że tabletka z X lub kapsułka z Y to klucz do rozwiązania naszych problemów: zmęczenia, stresu, słabej odporności, kłopotów z pamięcią… Społeczeństwo się starzeje, ale obietnica „eliksiru młodości” w pigułce jest na wyciągnięcie ręki. Kto by nie chciał łyknąć czegoś na odporność w sezonie grypowym albo „na wątrobę” po ciężkostrawnym weekendzie?
Jednocześnie wiele osób traktuje suplementy jak łagodniejszą alternatywę dla leków. „To przecież nie lekarstwo, tylko suplement – naturalny, bezpieczny” – słyszymy nieraz. Wierzymy, że skoro produkt jest sprzedawany legalnie i reklamowany w telewizji, to musiał przejść solidne kontrole, a państwo czuwa nad tym, by nam nie zaszkodził. W aptece stoi tuż obok leków, więc w sumie czy może się bardzo różnić? Przecież gdyby był groźny albo bezwartościowy, to by go nie sprzedawali… Prawda?
No właśnie – czy aby na pewno? Tutaj zaczyna się rysa na pięknym obrazku. Dla nas, konsumentów, granica między lekiem a suplementem często się zaciera. Kupujemy suplementy często jak cukierki, nie potrzebując recepty ani porady lekarza. Ufamy, że ktoś to sprawdził. Ale czy nasza wiara ma pokrycie w faktach?
Już w 2017 roku Najwyższa Izba Kontroli biła na alarm: polski rynek suplementów diety wymknął się spod skutecznej kontroli. NIK w oficjalnym raporcie stwierdziła wprost, że w Polsce „nie jest zapewniony właściwy poziom bezpieczeństwa suplementów diety”. Innymi słowy – tak naprawdę nie wiadomo dokładnie, co spożywamy, bo system nadzoru praktycznie nie działa. Mocne słowa instytucji państwowej, prawda? A jednak minęły lata, a problem tylko się nasilił.
Przyjrzyjmy się więc kolejnym elementom tej układanki. Najpierw – jak to możliwe, że państwo „odpuściło” kontrolę nad produktami, które spożywają miliony obywateli, myśląc że to dla ich zdrowia? Kto wpuszcza suplementy na rynek i czy ktokolwiek je sprawdza przedtem? Przygotuj się na kilka bardzo niewygodnych faktów.
Kiedy suplementacja to ryzyko? Jak sprawdzić bezpieczeństwo i skuteczność suplementów?
Wydawać by się mogło, że każda tabletka, którą legalnie kupujemy, przeszła przez sito rygorystycznych badań i urzędowych pozwoleń. W przypadku leków – tak właśnie jest. Lek, zanim trafi do apteki, musi przejść kosztowne i długotrwałe badania kliniczne, proces rejestracji, uzyskać pozwolenie Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych. Każda seria produkcyjna jest kontrolowana, skład i dawki – potwierdzone, a fabryki – regularnie audytowane pod kątem przestrzegania Dobrej Praktyki Wytwarzania. To dlatego biorąc tabletkę na receptę możemy (zazwyczaj) ufać, że zawiera dokładnie to, co powinna, w odpowiedniej ilości i czystości.
A suplementy diety? Tu kryje się fundamentalna różnica: w świetle prawa suplement nie jest lekiem – jest środkiem spożywczym, czymś z pogranicza żywności. Wyobraź sobie półkę: po jednej stronie lek na przeziębienie, po drugiej – sok marchwiowy albo cukierki z witaminą C. Suplementy prawnie stoją bliżej soku niż leku. Oznacza to, że producent suplementu nie musi udowadniać jego skuteczności, ba – nawet bezpieczeństwo jest weryfikowane inaczej i często dopiero po wprowadzeniu na rynek.
Jak to działa w praktyce? Aby wprowadzić nowy suplement diety do sprzedaży w Polsce, firma nie potrzebuje żadnej licencji ani zezwolenia jak na lek. Wystarczy, że złoży w Głównym Inspektoracie Sanitarnym (GIS) powiadomienie: informację, że zamierza wprowadzić produkt o takiej to a takiej nazwie, z określonym składem. Tyle. Można to zrobić online, bez większych ceregieli. W momencie, gdy GIS otrzymuje poprawnie wypełnione zgłoszenie – producent może legalnie rozpocząć sprzedaż. Nie czeka na żadne „zielone światło” od urzędu, żadne badania laboratoryjne ani certyfikaty. Po prostu – wysyła zgłoszenie i rusza z handlem.
Brzmi niewiarygodnie? A jednak tak jest skonstruowane prawo. Suplement ma być przecież tylko „uzupełnieniem normalnej diety”, więc założono (naiwnie), że nie niesie dużego ryzyka dla konsumenta. Kolejni ministrowie zdrowia przyjmowali przez lata za pewnik, że suplementy są z gruntu mało groźne, więc nie przykładali wagi do ich wnikliwej kontroli. Uznano, że szkoda czasu i środków na prewencyjne badanie każdego preparatu – lepiej reagować tylko, jakby coś złego się działo. Niestety, taka pobłażliwość stworzyła raj dla nierzetelnych producentów, a dla konsumentów – potencjalne zagrożenie.
Najwyższa Izba Kontroli już kilka lat temu punktowała, że system nadzoru jest dziurawy. W raporcie NIK z 2017 r. wykazano, że organy państwowe (Sanepid i GIS) „nierzetelnie realizowały zadania” związane z kontrolą suplementów wprowadzanych pierwszy raz do obrotu. Innymi słowy – przez urzędnicze zaniedbania i braki kadrowe nadzór był iluzoryczny. NIK alarmowała, że to rodzi poważne ryzyko dla zdrowia konsumentów. Rekomendowała zmiany w prawie, większy nadzór, edukację…
A co się zmieniło? Niewiele. Potwierdził to kolejny raport NIK opublikowany w 2022 r.: sytuacja w latach 2017–2020 nadal była fatalna. Oto kilka faktów, które mogą Cię zszokować:
- 63 tysiące – tyle nowych suplementów zgłoszono do GIS w latach 2017–2020. To astronomiczna liczba. Dla porównania, jeszcze dekadę temu mówiliśmy o paru tysiącach rocznie. Boom trwa w najlepsze – rynek zalewają setki produktów miesięcznie.
- 11% – tylko tyle zgłoszeń GIS w ogóle przeanalizował. Pozostałe niemal 90% nigdy nie zostały poddane żadnej ocenie merytorycznej ze strony urzędu! Wyobraź to sobie: na 10 nowych pigułek, które trafiają do sprzedaży, 9 nie doczekało się nawet zerknięcia eksperta przed tym, jak klienci zaczęli je łykać.
- 0% – tyle suplementów jest weryfikowanych przed dopuszczeniem do sprzedaży (bo, jak już wiemy, sprzedaż rusza od razu po zgłoszeniu). A co z tą późniejszą weryfikacją? Trwa latami, o ile w ogóle się rozpocznie. NIK stwierdziła, że proces sprawdzania zgłoszeń ciągnął się tak długo, iż w skrajnych przypadkach analizy zajęły od 2 do aż 14 lat i… wciąż nie były zakończone! To nie pomyłka: produkt zgłoszony kilkanaście lat temu nadal nie doczekał się ostatecznej oceny GIS, a przez cały ten czas mógł być legalnie sprzedawany.
- 7 urzędników – tylu (a właściwie: tylko tylu) pracowników GIS było maksymalnie zatrudnionych do przyjmowania i weryfikacji wszystkich tych zgłoszeń. Nietrudno policzyć, że było to niewykonalne: na jedną osobę przypadało średnio 300 powiadomień miesięcznie! Nic dziwnego, że większość zostawała odłożona na wieczne nigdy.
- Kiedy już urzędnicy zabierali się za weryfikację któregoś produktu, często prosili firmę o opinie naukowe lub dodatkowe dane. I tu kolejna luka: nie wyznaczali terminów na dostarczenie tych informacji. Przedsiębiorca mógł więc grać na zwłokę miesiącami czy latami, a produkt w tym czasie nadal sprzedawać. Nadzór rodem z komedii…
Te dane mrożą krew w żyłach, bo oznaczają jedno: dziesiątki tysięcy suplementów diety trafiły do Polaków bez rzetelnego sprawdzenia, czy zawierają bezpieczne składniki i to, co deklaruje etykieta. Państwo zadziałało dopiero po fakcie w nielicznych przypadkach, zazwyczaj gdy coś już poszło bardzo nie tak. W latach 2017–2020 inspekcja sanitarna wydała łącznie 437 decyzji o wycofaniu z rynku lub zakazie sprzedaży konkretnych suplementów. To niby sporo – ale pamiętajmy, że w tym czasie pojawiło się 63 tys. nowych produktów. Te kilkaset zakwestionowanych to wierzchołek góry lodowej.
NIK przyjrzała się losowo siedmiu produktom, które doczekały się pełnego postępowania wyjaśniającego w GIS. Rezultat? Cztery z nich absolutnie nie powinny być sprzedawane jako suplementy – zawierały składniki niezgodne z prawem lub stwarzające zagrożenie.Co więcej, w przypadku jednego z nich producent dowiedział się o wyniku dopiero trzy lata po zgłoszeniu produktu – czyli przez trzy lata sprzedawał nielegalny, potencjalnie szkodliwy produkt, zanim łaskawie go poinformowano, że ma przestać. Czy konsument, który kupił w tym czasie ten specyfik, miał jakąkolwiek szansę wiedzieć, co łyka? Nie.
Kolejny niepokojący wątek to suplementy zagrażające życiu, szczególnie dostępne w internecie. NIK, penetrując oferty online, zidentyfikowała 20 suplementów diety sprzedawanych w sieci, które zawierały substancje zakazane w żywności – substancje mogące poważnie zaszkodzić zdrowiu. Na liście znalazły się między innymi: Ibutamoren (MK-677) – silny środek anaboliczny, johimbina – alkaloid o działaniu psychostymulującym, DMAA/DMHA – stymulanty podobne do amfetaminy, SARMy jak ostaryna, prohormony steroidowe, a nawet substancje tak egzotyczne, jak świerzbowiec (tak, to nazwa pasożyta). Wszystko to sprzedawane jako cudowne „suplementy”, często pod neutralnymi nazwami typu „spalacz tłuszczu” czy „wzmacniacz treningu”. GIS musiał zgłaszać te przypadki do europejskiego systemu ostrzegania RASFF bo to już była skala międzynarodowa. W jednym z takich suplementów o nazwie Liver Refresh znaleziono np. pankreatynę – enzym trzustkowy pochodzenia zwierzęcego, który czynił z produktu praktycznie nielegalny lek. Inny – polski produkt CannabiGold – okazał się mieć w składzie duże dawki THC i CBD, co również uczyniło go nielegalnym (to już właściwie byłby wyrób z konopi indyjskich, nie dopuszczony do obrotu).
To wszystko nie są odosobnione przypadki, lecz symptomy systemowego problemu. Państwo dopiero teraz, pod presją NIK, próbuje łatać dziury: apeluje się o stworzenie listy zakazanych składników i wprowadzenie obowiązku czekania na weryfikację przed sprzedażą. Ale lat zaniedbań nic nie cofnie. W praktyce przez ostatnie lata rynek suplementów w Polsce był jak Dziki Zachód – kto chciał, mógł sprzedawać niemal wszystko, byle nazwać to suplementem i zgłosić papier do GIS. Można powiedzieć, że regulacje nie nadążyły za eksplozją tego rynku.
Dla Ciebie, jako konsumenta, konsekwencja jest taka: sam musisz być strażnikiem własnego bezpieczeństwa, bo instytucje państwowe często reagują dopiero, gdy mleko się rozleje (a raczej – gdy ktoś zatruje się „cudowną pigułką” lub wykryje aferę). Na opakowaniu może widnieć atestowany adres i dumny napis „Made in EU”, ale nie zakładaj automatycznie, że ktoś trzymał rękę na pulsie zanim produkt trafił do sprzedaży.
Czy to znaczy, że wszystkie suplementy są złe? Oczywiście nie. Są firmy, które dbają o jakość i uczciwość. Problem w tym, że system nie odróżnia ziarna od plew na wejściu. Odpowiedzialność przerzucono tak naprawdę na producentów (aby sami przestrzegali przepisów) i… konsumentów, którzy powinni „być świadomi”.
A jak przeciętny konsument ma być świadomy, skoro na półce każdy produkt wygląda profesjonalnie i zachęcająco, a o nieprawidłowościach dowiadujemy się dopiero po latach z raportu NIK lub komunikatu o wycofaniu partii? To właśnie chcemy tu zmienić – dostarczając Ci wiedzy, byś mógł sam zadawać właściwe pytania i nie ufać ślepo pięknym etykietom.
Skoro wiemy już, że kontrola państwowa jest szczątkowa, przyjrzyjmy się zatem co to oznacza w praktyce dla jakości suplementów. Bo brak nadzoru to jedno, ale jakie są skutki? Czas zajrzeć do wnętrza pigułki i sprawdzić, czy witamina D zawsze jest witaminą D, a ziołowy ekstrakt – faktycznie ziołowy.
Co tak naprawdę siedzi w tabletce?
Spójrzmy na prosty przykład: witamina D. W Polsce bardzo popularna, szczególnie w sezonie jesienno-zimowym. Wielu z nas suplementuje witaminę D, wierząc (słusznie zresztą), że to ważne dla odporności, kości, ogólnego zdrowia. Na rynku są dziesiątki preparatów z witaminą D – od kropelek dla dzieci, przez kapsułki 1000 czy 2000 jednostek, po wysokie dawki. Czy one się czymś różnią poza ceną i nazwą? Przecież „witamina to witamina”, prawda?
Otóż niezupełnie. Witamina D może być „witaminą D” tylko z nazwy, bo diabeł tkwi w szczegółach. Po pierwsze, forma chemiczna: czy jest to witamina D3 (cholekalcyferol), czy D2 (ergokalcyferol)? D3 jest tą formą, którą nasz organizm produkuje ze słońca i uważa się ją za skuteczniejszą w podnoszeniu poziomu witaminy D we krwi. D2 jest nieco mniej efektywna. Większość suplementów zawiera D3, ale czy wiesz, że niektóre „wegańskie witaminy D” to jednak D2 pozyskiwana z drożdży lub porostów? Na opakowaniu będzie napis „witamina D” – przeciętny klient nie ma pojęcia, którą formę dostaje, chyba że wczyta się drobnym drukiem. A to spora różnica w jakości, bo możesz łykać sumiennie pigułkę, która podnosi poziom witaminy D słabiej, niż myślisz.
Po drugie, dawka i rzeczywista zawartość. Kto gwarantuje, że kapsułka faktycznie ma obiecane 2000 IU (50 µg) witaminy D? W przypadku leku – gwarantuje to producent potwierdzony badaniami i kontrola serii. W przypadku suplementu – de facto musimy wierzyć producentowi na słowo. A życie pokazuje, że z tym bywa różnie. Badania przeprowadzone przez niezależnych naukowców wykazały ogromną zmienność zawartości witaminy D w suplementach. W jednym z badań w USA zawartość witaminy D w analizowanych pigułkach wahała się od zaledwie 9% do aż 146% deklarowanej dawki! Co gorsza, nawet tabletki z tego samego opakowania potrafiły różnić się między sobą ilością witaminy. Czyli jedna kapsułka może mieć o wiele mniej, inna o wiele więcej niż powinna. Wszystko to produkty legalnie sprzedawane, znanych marek, tylko sprawdzone przez badaczy „na własną rękę”.
Wyobraź sobie teraz osobę z poważnym niedoborem witaminy D – lekarz zalecił suplementację, ktoś grzecznie kupuje suplement bez recepty, bo po co prosić o lek. Łyka codziennie i… nic. Po kilku miesiącach bada krew, a tam nadal niedobór. Myśli: „Może ze mną jest coś nie tak, może potrzebuję większej dawki?”. A tymczasem możliwe wytłumaczenie jest banalne: w pigułce jest śladowa ilość witaminy, dużo mniej niż na etykiecie, więc efekt również śladowy. Niestety, taka osoba może nigdy się nie dowiedzieć, że padła ofiarą nierzetelnego produktu. Będzie winić swój organizm albo dawkowanie, a nie pomyśli, że winna była kiepska jakość suplementu.
Podobny problem dotyczy także innych witamin i minerałów. Multiwitaminy? Bardzo zależy, kto i jak je wyprodukował. Minerały? Ogromnie ważna jest ich forma chemiczna, bo wpływa na wchłanialność. Producent jest zobowiązany podać w składzie związek, ale klient często nie wie, co on oznacza. Weźmy magnez – Polacy łykają tony magnezu na skurcze, stres i co tam jeszcze. Ale jaki magnez? Tlenek magnezu? Cytrynian magnezu? Chelat magnezu? To wszystko magnez, ale w różnych postaciach. Tlenek magnezu jest najtańszy i powszechny w suplementach – niestety, jego przyswajalność jest skandalicznie niska. Źródła podają, że spośród magnezowych preparatów to właśnie tlenek wchłania się najgorzej – bo słabo rozpuszcza się w wodzie. Co się dzieje z niewchłoniętym magnezem? Trafia do jelit i działa przeczyszczająco – stąd wielu ludzi narzeka na biegunki po magnezie, myśląc że „magnez im nie służy”, podczas gdy tak naprawdę kupili niewłaściwą formę. Z kolei np. cytrynian magnezu czy mleczan magnezu wchłaniają się o wiele lepiej – ale są droższe, więc nie każdy producent po nie sięga. Rezultat: dwa suplementy stoją obok siebie na półce, oba mają po 100 mg magnezu na tabletke, a w praktyce jeden dostarczy Ci 5 mg do organizmu, a drugi 30 mg. Różnica kolosalna, choć etykiety wyglądają niemal identycznie.
Takich przykładów jest mnóstwo. Witamina B12 – może być podana jako cyjanokobalamina albo metylokobalamina. Pierwsza jest stabilniejsza, tańsza, ale organizm musi ją jeszcze przetworzyć; druga – droższa, ale od razu aktywna. Żelazo – siarczan żelaza potrafi podrażniać żołądek, fumaran czy chelaty są łagodniejsze. Witamina E – naturalna (d-alfa-tokoferol) działa mocniej niż syntetyczna mieszanka izomerów (dl-alfa-tokoferol), ale suplementy często mają tę tańszą, syntetyczną, bo kto to sprawdzi?
Tu dochodzimy do sedna: w przypadku suplementów diety odpowiedzialność za jakość spoczywa de facto na producencie. Jeśli jest rzetelny – użyje dobrze przyswajalnych form, zleci testy laboratoryjne, upewni się, że kapsułki zawierają to, co deklaruje. Jeśli jest cyniczny – może iść na skróty: kupić tani surowiec, byle zmieścić się w normach prawnych (albo i nie…), zaoszczędzić na testach. I prawdopodobnie nikt tego zawczasu nie wyłapie, bo jak już wiemy, system nadzoru działa post factum albo wcale. Taki producent liczy na to, że konsument nie pozna różnicy – bo skąd? Przecież nie zrobi sobie chromatografii tabletek w garażu.
Nie chodzi o to, by teraz każdy konsument stał się chemikiem. Ale ważne, byśmy mieli świadomość: dwa produkty z napisem „witamina D 2000 IU” mogą być jak niebo i ziemia pod względem faktycznej jakości. Jeden może być niemalże lekiem (są zresztą preparaty witaminy D dostępne zarówno jako leki OTC, jak i suplementy – ta sama dawka, a jednak inne wymogi). Drugi może być byle jak zrobioną pigułką z minimalną ilością substancji aktywnej. Oba stoją na tej samej półce. Skąd mamy wiedzieć, który wybrać? Na to pytanie będziemy odpowiadać w kolejnym artykule z praktycznymi poradami. Dziś zaś zajmijmy się dalej tym, co może pójść nie tak przy produkcji suplementów i jak bardzo rzeczywistość potrafi odbiegać od tego, co obiecuje ulotka.
Brudne tajemnice czystych pigułek – zanieczyszczenia, higiena i produkcja
Wyobraź sobie linię produkcyjną suplementów: lśniące urządzenia, ludzie w białych kombinezonach i maseczkach, sterylne warunki niczym w fabryce leków. Niestety, to często tylko obraz z folderu reklamowego. Rzeczywistość bywa znacznie mniej sterylna. Problem czystości produkcji suplementów to kolejny ciemny rozdział tej opowieści.
Pamiętasz raport NIK, o którym wspominaliśmy? To w nim w 2017 roku padła szokująca informacja, że w niektórych suplementach wykryto bakterie chorobotwórcze. NIK zleciła badania losowej próbki suplementów, głównie probiotyków, i wyniki naprawdę dają do myślenia. Na 11 przebadanych produktów:
- w 4 próbkach probiotyków znaleziono bakterie, których nie wymieniono na opakowaniu (innymi słowy, były tam obce drobnoustroje – może dodane celowo, a może zanieczyszczenia),
- w 4 innych stwierdzono, że liczba deklarowanych „dobrych bakterii” jest znacznie niższa niż ta, którą chwalił się producent.
- co najgorsze, w 1 próbce odkryto bakterie z grupy Enterococcus faecium – to tzw. bakterie kałowe, występujące w jelitach ludzi i zwierząt. Ich obecność w suplemencie diety, który ludzie połykają, to sygnał alarmowy o poważnym skażeniu i braku higieny. NIK podkreślał, że taka sytuacja stwarza poważne zagrożenie dla zdrowia, a nawet życia konsumentów.
Zatrzymajmy się na moment nad tym ostatnim przypadkiem. Bakterie kałowe w suplemencie – jak to się mogło stać? Najprawdopodobniej albo surowce (np. kultury bakterii) były zanieczyszczone, albo podczas produkcji doszło do skażenia (np. ktoś nie dochował czystości, może użyto zanieczyszczonej wody lub sprzętu). Tego oficjalnie nie podano, ale nie trzeba wielkiej wyobraźni. Takie bakterie nie biorą się z powietrza – wskazują na kontakt z fekaliami lub brudną wodą. Innymi słowy, warunki produkcji tego konkretnego probiotyku musiały być skandalicznie złe. A produkt trafił do sprzedaży i – dopóki NIK go nie przebadał – ludzie go przyjmowali, sądząc że polepszają swoje zdrowie. Paradoks? Tragiczny żart? Niestety rzeczywistość.
NIK zlecił też dłuższe badania przechowywania probiotyków. Na 56 próbek sprawdzanych pod kątem trwałości bakterii probiotycznych, aż 50 (89%!) nie utrzymywało deklarowanej żywotności drobnoustrojów w trakcie okresu ważności. W wielu z nich liczba żywych bakterii spadała drastycznie zanim upłynął termin przydatności – nieraz wręcz milion czy miliard razy mniejsza niż na początku! Ba, jeden z badanych probiotyków był w ogóle skażony grzybami. Krótko mówiąc: kupujesz probiotyk, myśląc że dostaniesz np. 10 miliardów „dobrych bakterii”, a faktycznie dostajesz garstkę ledwo zipiących mikrobów, za to z gratisem w postaci pleśni. To pokazuje, że produkcja i przechowywanie takich wrażliwych preparatów jak probiotyki często odbywa się bez należytej staranności. Może brak kontroli temperatury, wilgotności? Może wybrano tańsze szczepy, które szybko giną? Bez nadzoru – wszystko jest możliwe.
Probiotyki to tylko jeden przykład, bardzo obrazowy przez te bakterie kałowe. Ale problem czystości dotyczy wielu suplementów, zwłaszcza z surowców naturalnych. Weźmy preparaty ziołowe – rośliny mogą być zanieczyszczone pestycydami, metalami ciężkimi z gleby czy wody, mogą zawierać pleśnie wydzielające mykotoksyny. Dla żywności (a więc i suplementów) istnieją co prawda normy prawne dotyczące np. dopuszczalnych poziomów metali ciężkich czy pestycydów, ale… ktoś to musi zbadać. Porządna firma zleci analizy każdej partii ziół w laboratorium. Nieuczciwa – zaufa ślepo dostawcy, który zapewnia, że „wszystko czyste”. Skutek? Jeśli dostawca skłamał albo się pomylił – toksyczne metale i chemikalia lądują w Twojej kapsułce. Na etykiecie oczywiście nie będzie słowa o tym, że np. wraz z ekstraktem z dziurawca zażywasz porcję kadmu czy arsenu. A niestety, takie sytuacje się zdarzają. Naukowcy od czasu do czasu badają suplementy pod kątem metali ciężkich – znajdując śladowe ilości ołowiu, rtęci, arsenu, czasem w stężeniach przekraczających normy (zwłaszcza w egzotycznych preparatach, np. tradycyjnych azjatyckich mieszankach ziół). Dr Karolina Sipa z Uniwersytetu Łódzkiego prowadzi projekt, w którym za pomocą czujników elektrochemicznych poluje na metale ciężkie w suplementach. Ostrzega, że suplementy z roślin mogą być zanieczyszczone metalami i jeśli ktoś łyka je garściami, przekraczając zalecane porcje, to może sobie zaszkodzić. Problem w tym, że na opakowaniu nie znajdziesz informacji o zawartości ołowiu czy rtęci, choćby były. Producent nie ma obowiązku podawać tego (i raczej by nie chciał). Co najwyżej w wewnętrznej dokumentacji powinien mieć wyniki testów świadczące, że mieści się w normie. Ale czy ma? Kto sprawdzi?
Dalej: alergeny i niepożądane domieszki krzyżowe. W fabryce suplementów produkuje się mnóstwo różnych produktów – dziś witamina C, jutro kompleks na stawy, pojutrze spalacz tłuszczu. Jeśli linie nie są dokładnie czyszczone między seriami, może dojść do zanieczyszczenia krzyżowego. Efekt: w suplemencie X znajdują się śladowe ilości składnika z suplementu Y, produkowanego wcześniej. Może to być niegroźne, a może być fatalne – wyobraź sobie śladową obecność alergenu (np. białka mleka, glutenu, soi) w produkcie, który wedle etykiety jest „wolny od alergenów”. Osoba uczulona ufa informacji, a potem dostaje reakcji alergicznej, bo producent nie dopilnował czystości linii. W świecie leków to nieakceptowalne i surowo kontrolowane, w świecie żywności – bywa różnie. Widać to było np. przy aferach z zanieczyszczeniem tlenkiem etylenu w 2020 r., kiedy setki produktów żywnościowych (w tym suplementy) wycofywano, bo składniki (np. nasiona babki płesznik czy sezam) zawierały rakotwórczy związek używany do dezynfekcji. Wtedy system zadziałał, bo wykryto problem na poziomie unijnym i trzeba było reagować. Ale ile podobnych spraw może przechodzić pod radarem, gdy nikt rutynowo nie testuje suplementów na wszystko, co się da?
Jeszcze groźniejszy jest temat mikrobiologicznych zanieczyszczeń – jak ta bakteria kałowa wyżej czy pleśń. Wydawałoby się, że w dzisiejszych czasach fabryki są sterylne. Jednak już przykład probiotyku NIK-u temu przeczy. A co dopiero mówić o sytuacjach, gdy suplementy wytwarzane są poza UE, w krajach o niższych standardach higieny. Czy wiesz, że wiele surowców do suplementów (witamin, aminokwasów, suszonych ziół) pochodzi z Chin, Indii czy innych krajów azjatyckich? Tam są oczywiście i świetne fabryki, i byle jakie manufaktury. Gotowe kapsułki czy tabletki też bywają importowane i tylko przepakowywane w Polsce. Jeśli producent wybiera najtańszą ofertę, może trafić na partnera, który nie przejmuje się zanadto czystością – a sprawdzenie każdej dostawy jest kosztowne. Zdarzały się przypadki, że w suplementach znajdowano np. kawałki szkła, plastiku, owady czy szczątki zwierzęce – to ekstremalne, rzadkie sytuacje, ale pokazujące, co może się czaić, gdy fabryka jest brudna. Suplement to nie sterylny lek do zastrzyków, więc przepisy dopuszczają pewne limity drobnoustrojów czy zanieczyszczeń – bo spożywamy to doustnie, organizm zwykle sobie poradzi. Ale gdy brak kontroli i wyobraźni, te limity mogą być przekroczone o rząd wielkości.
Na marginesie: sama kapsułka żelatynowa czy powłoczka tabletki może być źródłem zanieczyszczeń, jeśli surowiec jest kiepski (np. żelatyna z niewiadomego źródła może zawierać niepożądane substancje). Dlatego lepiej nie wierzyć reklamom, które mówią, że suplement jest „czysty i naturalny jak łąka o poranku” – tego po prostu często nie sposób zweryfikować.
Wróćmy do wyobrażenia fabryki: ideał vs rzeczywistość. W Stanach Zjednoczonych kilka lat temu wybuchła afera, która unaoczniła skalę problemu. Duży zakład produkujący suplementy dla setek marek został zamknięty przez FDA za rażące uchybienia. Firma ta (działająca pod skrótem ABH) obsługiwała 859 marek suplementów – tak, dobrze czytasz, setki różnych marek zlecały jej produkcję swoich wyrobów. Gdy inspektorzy weszli, okazało się, że od lat łamali przepisy: nie sprawdzali tożsamości składników, nie testowali finalnych produktów, ignorowali wykryte zanieczyszczenia, a jednak zapewniali klientów, że wszystko jest cacy. Mieli nawet certyfikaty GMP (dobrej praktyki wytwarzania) – co pokazuje, że papier wszystko przyjmie, jeśli audyt nie jest rzetelny. W 2019 r. władze USA nakazały wstrzymanie działalności tej firmy i wycofano ze sprzedaży ogromną liczbę suplementów różnych marek. Wiele z tych marek było kompletnie zaskoczonych – ich właściciele mówili: „Zapewniali nas, że wszystko zgodne z normami, mieli certyfikaty, ufaliśmy im”. Dopiero interwencja sądu przerwała tę farsę. Na szczęście nie odnotowano masowych zatruć (chyba cudem), ale pokazało to słabość systemu oparcia się wyłącznie na zaufaniu do producenta. Bo kiedy nikt nie patrzy, czasem nawet duży gracz pozwoli sobie na fuszerkę – kosztem konsumentów.
Dlaczego o tym piszemy? Bo to nie jest problem tylko amerykański. Globalizacja rynku suplementów sprawia, że polskie marki też zlecają produkcję zewnętrznym fabrykom – w Polsce, w Europie, w Azji – i muszą im ufać. A u nas kontrola jest jeszcze słabsza niż w USA. Skoro tam potrzebna była interwencja prokuratury po 8 latach ignorowania zaleceń (bo tak długo ta firma działała mimo ostrzeżeń) , to strach pomyśleć, co może dziać się tu, gdzie inspekcje są incydentalne.
Produkcja suplementów bywa więc loterią jakości. Są znakomite, nowoczesne zakłady przestrzegające standardów porównywalnych z farmaceutycznymi – i są też garażowe manufaktury mieszające proszki łopatą. Ty jako klient nigdy nie zobaczysz tej różnicy na eleganckim słoiczku pigułek. Wszystko może wyglądać profesjonalnie, a co się działo za kulisami – pozostaje tajemnicą producenta (i ewentualnie GIS, jeśli po latach zrobi kontrolę).
To prowadzi nas do kolejnego problemu: kto tak naprawdę produkuje Twój suplement i kto zna jego tajemnice?.
Marka vs. wytwórca – czy twój ulubiony producent wie, co sprzedaje?
Na opakowaniu suplementu widzisz nazwę marki XYZ – powiedzmy, że to firma, którą kojarzysz z reklam czy polecenia znajomych. Możesz sądzić, że firma XYZ ma własne laboratoria, ekspertów, że „robi” ten produkt. Tymczasem bardzo często marka to tylko front-end, a produkcję wykonuje kto inny. W branży suplementów powszechny jest model outsourcingu produkcji: firma z pomysłem na produkt, marketingiem i dystrybucją zleca wykonanie suplementu wyspecjalizowanemu producentowi kontraktowemu. To jak z markami odzieżowymi – projekt w Paryżu, szycie w Bangladeszu. W suplementach: pomysł w Warszawie, tabletki zrobione w fabryce pod Łodzią, albo i w Chinach.
Nie ma w tym nic złego per se – pod warunkiem, że marka zlecająca ma pełną kontrolę nad procesem i jakością. Jednak bywa z tym różnie. Czasem zleceniodawca dostaje gotowy produkt i ogranicza się do naklejenia swojej etykiety. Ufa, że producent dostarczył to, co trzeba. Ale – jak już wiemy – z tym zaufaniem bywa różnie.
Znamienne są historie z USA czy innych rynków, gdzie wybucha afera, że jakiś suplement jest zafałszowany lub niebezpieczny, a firma brandująca zarzeka się: „Nie wiedzieliśmy, to wina naszego dostawcy!”. Cóż, może to prawda, ale konsumenta to słabo pociesza. Nawet osobiste marki – np. suplementy firmowane twarzą jakiegoś celebryty czy trenera – często powstają w ten sposób, że ktoś zamawia partię produktu w fabryce i daje na to swoją naklejkę. Taki celebryta może mieć świetne intencje: chciał dla swoich fanów najlepszego preparatu, wybrał co mu zaoferowano, wierzy w zapewnienia. Ale czy on sam w laboratorium zweryfikuje skład? Raczej nie – bo zwykle się na tym nie zna. Polega na partnerze. Jeśli partner go zawiedzie, nawet własna twarz na pudełku nie gwarantuje, że środek jest idealny.
W Polsce mieliśmy do czynienia z sytuacjami, gdy kilka różnych marek sprzedawało praktycznie identyczny produkt z tej samej fabryki, różniący się tylko opakowaniem i ceną. Bywa, że producent kontraktowy ma jedną recepturę „witaminy X” i oferuje ją wielu markom – każda wydaje własne pudełeczko, robi własny marketing, ale w środku są pigułki z tej samej taśmy. Czy to źle? Niekoniecznie, jeśli produkt jest porządny. Ale problem w tym, że jeśli w tej fabryce zdarzy się wpadka, ucierpi wiele marek na raz. I – co gorsza – jeśli marka nie robi własnych badań kontrolnych, może nawet nie wiedzieć, że coś jest nie tak.
Wyobraź sobie firmę, która ma w ofercie kilkanaście suplementów, ale żadnego laboratorium. Zamawia surowce lub gotowe formuły u dostawców, pakuje i sprzedaje. Interes idzie dobrze. Nagle ktoś niezależnie bada ich tabletki i wykrywa np. że tam połowa deklarowanej dawki. Firma zdziwiona: „To niemożliwe, przecież nasz dostawca dostarczał certyfikaty jakości!”. Patrzą – faktycznie, dostawca przysłał im papiery, ale jak się przyjrzeć, certyfikat jest ogólny, nie dotyczy konkretnej partii, albo wystawiony przez jakieś nieznane laboratorium. Okazuje się, że marka padła ofiarą nierzetelności podwykonawcy, a razem z nią klienci.
Oczywiście, dobre firmy minimalizują to ryzyko: starannie dobierają producentów kontraktowych, czasem zlecają audyty, testują gotowe produkty w niezależnych laboratoriach. Ale to kosztuje, więc nie wszyscy to robią. Szczególnie mniejsze marki (np. nowi gracze, sklep ze zdrową żywnością, który wypuścił własną linię witamin) mogą nie mieć know-how ani środków na gruntowną kontrolę jakości. Koncentrują się na marketingu, designie opakowań, kampanii w mediach społecznościowych – bo to sprzedaje. A co w środku? „Na pewno dobrze, bo firma Z produkująca dla nas ma doświadczenie”.
Ta sytuacja tworzy dodatkową warstwę nieprzejrzystości: Ty widzisz markę X i ufasz, że „oni robią dobre rzeczy”, ale faktycznie jakość zależy od fabryki Y, o której nic nie wiesz. Na etykiecie drobnym drukiem może być napisane „Wyprodukowano dla: X” i adres X, a niekoniecznie informacja, kto realnie wytworzył suplement. To w pełni legalne – producent żywności nie musi ujawniać, w której fabryce wytworzono produkt, podaje tylko podmiot odpowiedzialny (dystrybutora).
Efekt? Nawet renomowana marka może zaliczyć wpadkę, jeśli jej podwykonawca zawiedzie. I nawet niektóre firmy farmaceutyczne, wchodząc w segment suplementów, miały takie problemy: bo standardy produkcji żywności są luźniejsze, a część firm lekowych zleca wytwarzanie suplementów na zewnątrz, już nie tak restrykcyjnie jak swoje leki – i zdziwienie gotowe.
Krótko mówiąc: osoba czy firma, która firmuje suplement swoim logo, nie zawsze wie o nim wszystko. Brutalne? Ale prawdziwe. Był przypadek, gdy popularny preparat odchudzający okazał się zawierać niedozwoloną substancję (o której za chwilę powiemy) – marka tłumaczyła się, że to pewnie surowiec od dostawcy był zanieczyszczony bez ich wiedzy. Cóż, może i tak, ale konsumenci i tak zażywali zakazany środek.
Z punktu widzenia kupującego, musi nam przyświecać zasada ograniczonego zaufania. Ładna reklama, znane nazwisko w roli ambasadora marki czy hasło „najwyższa jakość” na pudełku nie gwarantują, że faktycznie wszystko jest idealne. Oczywiście, nie popadajmy w paranoję – są uczciwi producenci kontraktowi z certyfikatami, są też marki, które pilnują jakości jak oka w głowie. Sęk w tym, że nie zawsze wiemy, z kim mamy do czynienia. Dlatego warto poznać kolejną warstwę problemu: oszustwa w składzie. Bo niestety, są nie tylko przypadkowe zanieczyszczenia, ale i celowe fałszerstwa.
Deklaracja vs rzeczywistość – gdy etykieta kłamie
To, że suplement może mieć mniej witaminy niż napisano, już wiemy. Ale bywa jeszcze gorzej: gdy ma w sobie coś, czego w ogóle nie powinien zawierać. I nie mówimy tu o kawałku plastiku, który wpadł z maszyny – mówimy o celowym dodaniu do suplementu niedeklarowanego składnika, często takiego, który jest… farmaceutykiem albo wręcz narkotykiem. Brzmi niewiarygodnie? A jednak to plaga rynku suplementów na całym świecie.
Najczęściej dotyczy to trzech grup „cudownych” suplementów: na potencję, na odchudzanie i na przyrost mięśni (tzw. „sportowe” – choć skupiamy się tu na zdrowotnych, warto o nich wspomnieć). Powód jest prosty: prawdziwe efekty w tych dziedzinach dają zwykle substancje na receptę albo zakazane, więc niektórzy producenci, chcąc zapewnić skuteczność, sięgają po nie nieoficjalnie.
Ukryte leki w pigułce na potencję
Rynek preparatów na potencję (erekcję) jest ogromny. Naturalne suplementy obiecują „męską sprawność”, „poprawę libido” i inne cuda, bazując np. na ziołach. Wiele z nich działa słabo albo wcale – natura ma swoje ograniczenia. Wielu klientów oczekuje efektu jak po Viagrze – natychmiastowego i pewnego. No i tu rodzi się pokusa: a gdyby tak dodać do kapsułki… sildenafilu, czyli substancji czynnej Viagry? Albo jego pochodnych (tadalafilu z Cialis czy innych)? Przecież wtedy efekt murowany, klient zadowolony, sprzedaż rośnie. Tylko że to nielegalne i skrajnie niebezpieczne – dawkowanie „na dziko” takich leków może się skończyć źle (skoki ciśnienia, zawały).
Niestety, kontrole wykazały dziesiątki takich przypadków. Już w 2013 r. polski Sanepid alarmował, że 6% przebadanych suplementów jest trefnych i najczęściej dotyczy to właśnie „wspomagaczy” potencji i odchudzania. Znaleziono w nich np. sildenafil, tadalafil i ich analogi jak dimetylosildenafil – związki, które nie tylko nie były dopuszczone do suplementów, ale część z nich nie była nawet dopuszczona do leków! (czyli eksperymentalne pochodne). To znaczy, że ktoś kupował proszek na czarnym rynku (często w Chinach produkują takie „research chemicals”), dosypywał do kapsułek i sprzedawał jako „ziołowy środek na potencję”. Biznes kwitł, dopóki kontrola nie przyłapała.
Ile osób to brało, myśląc że to „naturalne i bezpieczne”, podczas gdy łykały silny lek na receptę? Setki? Tysiące? Nigdy się nie dowiemy. WHO szacuje, że globalnie około połowy leków sprzedawanych przez internet to podróbki lub fałszywki – a wśród nich prym wiodą właśnie środki na potencję. W 20 krajach UE zbadano 570 próbek takich specyfików sprzedawanych jako suplementy – i 49% z nich zawierało niedeklarowane leki. Połowa! To jak rosyjska ruletka.
Niebezpieczne odchudzanie – amfetamina w ziołach
Druga kategoria to suplementy „na odchudzanie”. Kto próbował zrzucić wagę, ten wie, jak kuszą obietnice: „Schudnij 10 kg w miesiąc, bez wysiłku”. Pigułki, herbatki, proszki – rynek warte miliony. I znów: naturalne składniki (błonnik, zioła przeczyszczające, kofeina) dają ograniczony efekt. Ale jest pewna substancja, która działa odchudzająco bardzo skutecznie – hamuje łaknienie, pobudza, przyśpiesza metabolizm. Nazywa się sibutramina. Kiedyś była lekiem na receptę, jednak została wycofana z oficjalnego obrotu w 2010 r., bo okazało się, że powoduje poważne skutki uboczne: zwiększa ryzyko zawałów i udarów, podnosi ciśnienie, generalnie jest niebezpieczna. Innymi słowy: za odchudzanie płacisz zdrowiem serca. Wycofano lek, ale… sibutramina nie zniknęła. Zaczęła żyć drugim życiem w podziemiu suplementowym.
Nielegalni wytwórcy masowo dosypują sibutraminę do pigułek odchudzających, bo klienci zachwyceni: „Ale super, nie chce mi się jeść, chudnę w oczach!”. Tylko skąd te kołatania serca i bezsenność? A to sibutramina właśnie – pochodna amfetaminy, działająca jak psychotrop, tłumiąca ośrodek głodu w mózgu. W 2014 r. prof. Zbigniew Fijałek, ówczesny dyrektor Narodowego Instytutu Leków, mówił wprost: „Niektóre suplementy diety dostępne na rynku to nic innego jak sfałszowane leki”. Największe zagrożenie stanowią produkty na odchudzanie i potencję – przyznawał. Sibutramina była znajdowana raz po raz. Przykład: kilka lat temu głośno było o wykryciu sibutraminy w „herbatkach odchudzających” oraz kapsułkach sprzedawanych nawet w klubach fitness. Ludzie myśleli, że piją ziółka, a fundowali sobie bombę na serce.
Skala problemu jest porażająca: w badaniu 370 próbek „suplementów” na odchudzanie z 23 krajów Europy prawie 48% zawierało niedeklarowane substancje farmakologiczne (głównie sibutraminę właśnie). W Europie odnotowano co najmniej 15 zgonów bezpośrednio powiązanych z zażywaniem takich „odchudzających” suplementów. A ile niewykrytych? Nikt nie bada systemowo, czy przyczyną nagłego zgonu młodej kobiety była pigułka kupiona przez internet… Straszna prawda jest taka, że te produkty mogą zabijać, a i tak ludzie po nie sięgają, bo reklamy kuszą metamorfozami „przed i po”.
Dodajmy: bywają też inne sztuczki – np. dodawanie nadmiernych ilości silnych środków przeczyszczających (co może prowadzić do odwodnienia i zaburzeń elektrolitowych) albo składników stosowanych w leczeniu cukrzycy (bo wpływają na metabolizm glukozy, niby „spalając tłuszcz”). O takich rzeczach mówił też prof. Fijałek – że do odchudzaczy dodaje się nieraz silne środki przeczyszczające lub substancje z leków przeciwcukrzycowych. Wszystko, by efekt był zauważalny i klient wrócił po więcej (oby tylko dożył…).
Dopalacze i koksy – doping w suplementach
Trzecia grupa to suplementy dla sportowców i bywalców siłowni – gainery, „przedtreningówki”, spalacze tłuszczu, boostery testosteronu. Tu również w grę wchodzą oszustwa, choć to temat rzeka i odrobinę poza profilem „przeciętnego Kowalskiego dbającego o zdrowie”. Wspomnijmy jednak, bo to pokazuje mentalność niektórych producentów: byle rezultat, byle sprzedać. Historia DMAA (1,3-dimetyloamyloaminy) jest klasyczna: ten stymulant, bliski strukturą amfetaminie, był wciskany do odżywek i suplementów jako niby „ekstrakt geranium” (choć tak naprawdę jest to związek otrzymywany sztucznie). Powodował eksplozję energii na treningu, ale i spustoszenie w organizmie – były zgony żołnierzy, przypadki uszkodzeń wątroby. Firmy latami upierały się, że to naturalny składnik i bezpieczny, sponsorowały „badania”, a w końcu wyszło na jaw, że świadomie kłamały, importując DMAA z chińskich fabryk i fałszując dokumenty, by wyglądało na roślinny ekstrakt. Skończyło się postawieniem zarzutów kryminalnych kilku osobom w USA. Niestety, nim do tego doszło, DMAA zebrało żniwo zdrowotne wśród konsumentów.
Podobnie bywa ze sterydami anabolicznymi i SARMami (selective androgen receptor modulators) – to substancje dopingujące, które nie mają prawa znajdować się w suplementach. A jednak trafiały do „wzmacniaczy treningu” czy „naturalnych boosterów testosteronu”. Młodzi chłopcy kupowali w sklepach online kapsułki obiecujące szybszy przyrost mięśni, nie wiedząc, że łykają np. prohormon sterydowy albo SARM (np. wspomnianą ostarynę, ligandrol itp.). W efekcie narażali się na typowe skutki uboczne dopingu hormonalnego – uszkodzenie wątroby, trądzik, ginekomastię, bezpłodność – nieświadomie, sądząc, że biorą „legalny suplemencik”. Straszne? Tak, ale prawdziwe. Sam GIS ostatnio wykrył takie przypadki – stąd na liście NIK pojawiły się i ostaryna, i Ibutamoren.
Wniosek jest brutalny: w pogoni za skutecznością i zyskiem niektórzy producenci suplementów posuwają się do jawnego trucia ludzi farmakologicznymi koktajlami, ukrywając to przed urzędami i klientami. Etykieta kłamie wtedy w żywe oczy: masz skład niby ziołowy, a faktycznie to niezdeklarowana chemia.
Trzeba tu wyraźnie zaznaczyć – to przestępstwo. Polskie prawo przewiduje kary więzienia za wprowadzanie do obrotu suplementu szkodliwego dla zdrowia lub życia. Można dostać do 3 lat więzienia, a jak ktoś czyni z tego stały dochód – nawet do 5 lat. Problem w tym, że złapanie kogoś na gorącym uczynku jest trudne. Często takie nielegalne dokarmianie pigułek odbywa się w szarej strefie, firmy-krzaki znikają zanim sprawa trafi do sądu, itp. Niemniej, UOKiK i inspekcje czasem przyłapują i karzą rekordowymi grzywnami tych, którym udowodni się wprowadzanie w błąd czy szkodzenie klientom.
Wielu konsumentów wychodzi jednak z założenia: „No dobrze, ale ja kupuję suplement w aptece, legalnie – chyba nie mogą tam sprzedawać czegoś z nielegalnym składem?”. Och, chcielibyśmy wierzyć, że apteczna półka to gwarancja uczciwości. W większości przypadków – tak, w aptece raczej nie znajdziesz świadomie trefnych rzeczy, bo apteki jednak biorą towar od renomowanych hurtowni. Ale nawet apteczny asortyment pochodzi od tych samych producentów co wszystko inne, więc jeżeli producent oszukuje (np. zaniża dawkę, niechcący zanieczyści produkt sterydem z poprzedniej produkcji itp.), to aptekarz może o tym nie wiedzieć. Apteka sama nie bada produktów, opiera się na tym, że produkt ma prawo być w obrocie. A jak wiemy – w obrocie bywa różnie.
No i zostaje jeszcze cały obszar podróbek.
Fałszywki i podróbki – uważaj, co kupujesz
Wyżej omówione przypadki dotyczą sytuacji, gdy oficjalny producent suplementu sam fałszuje lub zaniedbuje swój produkt. Ale jest jeszcze jeden poziom: podrabianie markowych suplementów przez grupy przestępcze. Tak, niestety suplementy, podobnie jak leki, są podrabiane. W skali globalnej handel podrobionymi farmaceutykami (w tym suplementami) to setki miliardów dolarów biznesu. WHO szacuje, że rocznie z powodu zażywania sfałszowanych leków (do których zaliczmy też suplementy, jeśli są podróbkami) umiera nawet około miliona osób na świecie.
Jak to wygląda? Wyobraź sobie popularny suplement – powiedzmy witaminę na oczy znanej firmy. W aptece kosztuje 60 zł za opakowanie. Ktoś wpada na pomysł: zrobię identycznie wyglądające opakowanie, w środku tabletki z mąki, sprzedam za 30 zł w internecie jako „oryginał taniej”. Klient skuszony ceną kupuje i nawet nie wie, że dostał podróbkę. Albo gorzej – tabletkę z nie wiadomo czym, co może mu zaszkodzić.
Podróbki suplementów najczęściej sprzedawane są w internecie, na bazarach, przez szemrane ogłoszenia. Tam kontrola praktycznie nie istnieje, a naiwnych nie brakuje. Ktoś widzi super promocję znanego suplementu o połowę taniej – klika, zamawia. Potem łyka nieświadomie np. skrobię z odrobiną farbki, bo tyle zawierała podróbka, i dziwi się, czemu efektu nie ma. A nie daj Boże, jak oszust zrobił podróbkę „wzbogaconą” jakimś świństwem, to może i zaszkodzić.
W Polsce walka z podróbkami leków i suplementów toczy się głównie na polu konfiskat celnych i akcji policyjnych. Jest taka coroczna operacja Interpolu „Pangea”, podczas której namierzane są nielegalne apteki internetowe. Przykładowo, w marcu 2020 r. w ramach takiej akcji zamknięto 2,5 tysiąca stron internetowych sprzedających fałszywki i przechwycono 4,4 miliona sztuk podrobionych leków o wartości 13 mln euro. Wśród tego mnóstwo suplementów odchudzających, na potencję itp. – jak mówi raport, najczęściej fałszowane są właśnie te kategorie oraz sterydy, psychotropy itd.
Co potrafi być w środku takich podróbek? Wszystko, co tanie i da się sprasować. Izba Administracji Skarbowej w Warszawie opublikowała kiedyś wideo, gdzie ujawniono, że w podrobionych tabletkach znajdowano nawet… cement i gips, a także trucizny na szczury czy pastę do podłóg. Brzmi to jak ponury żart, ale takie substancje wykryto w fałszywych farmaceutykach. Bo co za problem zmielić trochę gipsu, zabarwić i sprzedać jako pigułkę? Koszt minimalny, zysk maksymalny, a że człowiek to zje – kogo to obchodzi dla bandyty.
Na szczęście legalna sieć dystrybucji (apteki, oficjalne sklepy) jest stosunkowo bezpieczna – tam podróbki trafiają rzadko. Europejska Unia wprowadziła nawet system obowiązkowych kodów i skanowania opakowań leków w aptekach (tzw. serializacja), żeby uniemożliwić wprowadzenie podrobionego leku do apteki. Suplementów to nie obejmuje, ale te droższe, markowe suplementy duże apteki kupują z pewnych źródeł. WHO ocenia, że w krajach rozwiniętych (w tym UE) mniej niż 1% leków w oficjalnym obrocie jest fałszywych. Jednak Komisja Europejska ostrzegała, że do 2020 roku w legalnej sieci może się pojawić nawet 183 miliony opakowań sfałszowanych leków – to dotyczy głównie leków, ale pokazuje, że i tu ryzyko istnieje. W Polsce wartość rynku podrobionych produktów leczniczych (w tym suplementów) szacowano na 62 mln euro.
Dlatego jeśli kupujesz suplementy, zwłaszcza przez internet, musisz być czujny. Wystrzegaj się dziwnie tanich ofert, sprzedawców z niejasnego źródła, stron bez danych firmy. Może Ci się trafić proszek z kredy zamiast preparatu witaminowego. Pomyśl: oszuści podrabiają nawet drogie leki onkologiczne czy kardiologiczne, więc suplement to dla nich łatwy cel – bo nie ma numerów serii w systemie, pacjent prędko się nie zorientuje, a zbyt dramatycznych efektów (np. śmierci z powodu nieleczenia) nie będzie widać od razu, bo suplement to nie terapia ratująca życie. Choć, jak widzieliśmy, w kwestii odchudzania czy potencji, te skutki też potrafią być tragiczne.
Podsumowując tę część: nawet legalny rynek suplementów cierpi na brak kontroli i incydenty fałszerstw, a szara strefa (internet, bazary) to istny Dziki Zachód, gdzie można kupić dosłownie wszystko w kapsułce. Nie bez powodu mówi się: „Jeśli coś działa zbyt dobrze i szybko jak na suplement, to prawdopodobnie wcale nie jest suplementem.” Jeżeli po „ziołowej herbatce” chudniesz 5 kilo w tydzień i czujesz się jak po amfetaminie – uciekaj do lekarza, zrób badania, bo może właśnie zażywasz doping z czarnego rynku.
W tym momencie możesz czuć się przytłoczony: tyle zagrożeń! Gdzie to obiecane zdrowie i długowieczność? Spokojnie – suplementy mogą być pożyteczne i bezpieczne, ale musisz wiedzieć, jak je wybierać i czego unikać. W tym artykule obiecaliśmy obnażyć patologie, więc skupiamy się na tych ciemnych stronach. Ale to wszystko po to, byś z większą świadomością podchodził do półki z suplementami. Zaraz opowiemy o kolejnej kwestii: jak sprytne potrafią być marketingowe sztuczki, które sprawiają, że kupujesz rzeczy, których nawet nie potrzebujesz, wierząc w mity.
Magia reklamy i mity marketingu – jak się z nami igra
„Włącz telewizor wieczorem, a zobaczysz festiwal reklam suplementów” – to zdanie jest prawdziwe od wielu lat. Polska stała się krajem, gdzie reklamy suplementów diety zalały media. Widzimy uśmiechniętych aktorów przebranych za lekarzy, którzy z powagą polecają tabletki na wszystko: od niestrawności, przez stres, po mocne paznokcie. Słyszymy zapewnienia: „Polecam, bo to wzmacnia odporność”, „Teraz czuję się o niebo lepiej”. Na dole ekranu szybki mikrodruk: „suplement diety”.
Reklama suplementu to mistrzostwo sugestii i niedomówień. Prawnie nie wolno takiej reklamie twierdzić, że suplement leczy czy zapobiega chorobom – bo wtedy traktowany byłby jak lek. Ale specjaliści od marketingu radzą sobie z tym z łatwością. Używają sprytnych sformułowań: „pomaga utrzymać prawidłowy poziom cholesterolu”, „wspiera pracę wątroby”, „przyczynia się do zmniejszenia uczucia zmęczenia”. Wszystko to brzmi jak obietnica poprawy zdrowia, choć formalnie jest tylko powołaniem się na dozwolone oświadczenia zdrowotne. Przeciętny widz nie analizuje semantyki – widzi scenkę, w której bohater dzięki tabletce odzyskuje wigor, biega za dziećmi, uśmiecha się, problemy znikają. Podprogowy komunikat: „Ten produkt Ci pomoże, tak jak pomógł jemu/jej”.
To działa – marketing suplementów to sztuka grania na naszych emocjach i obawach. Czujesz się stale zmęczony? Reklama znajdzie Ci przyczynę: „Może brakuje Ci magnezu/potasu/żelaza”. Przecież to normalne, że bywasz zmęczony z wielu powodów, ale sugestia posiana – „brak potasu!” – sprawia, że lecisz po suplement z potasem. Tak zrobiła pani Anna, której historię przytoczył jeden z artykułów: usłyszała w reklamie, że zmęczenie może wynikać z niedoboru potasu, objawy się zgadzały, więc kupiła preparat i brała go… czuła się coraz gorzej. Po badaniach okazało się, że problemem był wręcz nadmiar potasu – bo ona go wcale nie potrzebowała i suplementacja doprowadziła do hiperpotasemii. Reklama zasugerowała problem, który nie istniał, a „rozwiązanie” zaszkodziło.
Dalej: rodzice troszczący się o dzieci. W Polsce nagminnie wciska się suplementy maluchom – syropki na apetyt, witaminki na odporność, tran na wszystko. Badania wykazały, że aż 30% dzieci do 3. roku życia otrzymywało suplementy z witaminami/minerałami, choć w większości przypadków nie było takiej potrzeby. Instytut Matki i Dziecka stwierdził, że polskim dzieciom faktycznie zdarza się niedobór witaminy D i wapnia, czasem żelaza – ale całej reszty składników mają zwykle pod dostatkiem, a nawet nadmiar. Mimo to rodzice, karmieni reklamami o „wzmocnieniu odporności” maluszka, podają im różne specyfiki, bo przecież „nie zaszkodzi, a pomoże”. Tymczasem nadmiar pewnych witamin czy mikroelementów u dziecka może być szkodliwy, nie mówiąc o tym, że to niepotrzebne obciążanie organizmu. Producent zarabia na rodzicielskiej trosce – bo któż by nie chciał dać dziecku „tego co najlepsze”?
Mit „nie zaszkodzi” to filar marketingu suplementów. Powtarza się go jak mantrę: „To tylko witaminki, nie zaszkodzą, w najgorszym wypadku nie pomogą”. Niestety, jak pokazaliśmy, mogą zaszkodzić – nadmiar, zanieczyszczenia, złe połączenia, to wszystko realne ryzyko. Ale reklama Ci tego nie powie.
Zamiast tego podsuwa Ci fałszywe potrzeby. Słyszałeś pewnie slogany: „W dzisiejszych czasach trudno dostarczyć organizmowi wszystkich potrzebnych składników z dietą”, „Nasze jedzenie jest uboższe w witaminy niż kiedyś”, „Każdy z nas ma niedobory”. To są hasła często używane przez sprzedawców suplementów, czasem niby mimochodem w artykułach sponsorowanych czy wywiadach z „ekspertem”. Owszem, dieta współczesna bywa kiepska, ale czy rzeczywiście każdemu brakuje zestawu 12 witamin codziennie? Bardzo wątpliwe. Mimo to, w Polsce kupuje się mnóstwo multiwitamin „na wszelki wypadek”.
Jest i mit „naturalności”: „Składniki naturalne są bezpieczne”. Ileż to razy widzimy reklamę, gdzie z tabletki wyrastają listki, cytryny, żeń-szeń… Sugestia: to jak ziółko, samo zdrowie. A prawda? Cyjanek jest naturalny, muchomor sromotnikowy też. „Naturalny” nie znaczy automatycznie „bezpieczny dla spożycia”. Są zioła, które wchodzą w interakcje z lekami i mogą być groźne (np. dziurawiec potrafi obniżyć skuteczność antykoncepcji czy leków na serce). Są „naturalne” składniki jak kofeina czy johimbina, które w nadmiarze podniosą Ci ciśnienie do nieba. Ale marketing lubi szafować słowem „naturalny” jako synonimem „dobry”. Przecież leki to „chemia” i „trucizna”, a ziółka – samo dobro… Nic bardziej mylnego, ale taki obraz jest kreowany w przekazie wielu firm suplementowych.
Ironia losu: Te same firmy, które wpychają nam „naturalne bezpieczne suplementy”, często czerpią garściami z farmaceutycznej chemii przy swoich oszustwach (dodając te leki do składu). Ale w reklamie mówią to, co klient chce usłyszeć: „unikaj chemii, bierz nasze naturalne pigułki”.
Dalej, manipulacje nauką w marketingu. Ile razy czytałeś: „Skuteczność potwierdzona badaniami”, „Naukowcy odkryli, że składnik X…”? Firmy uwielbiają podpierać się nauką – często wybiórczo. Na przykład produkt zawiera ekstrakt z rośliny, powiedzmy ashwagandhy, to napiszą: „Badania wykazały, że ashwagandha redukuje poziom kortyzolu (hormonu stresu) o 30%”. Brzmi super – tyle że nie dodadzą, iż badanie było przeprowadzone na 20 osobach, sponsorowane przez innego producenta, a efekt uśredniony i właściwie nie wiadomo, czy klinicznie istotny. Ważne, że jest hasło „badania wykazały”. A konsument myśli: „skoro badania to potwierdziły, to musi działać!”. Mało kto sprawdza źródło.
Firmy suplementowe często finansują drobne badania na swoich produktach, by móc potem napisać „naukowo udowodniono działanie” – nawet jeśli dowód jest słaby. Albo cytują pojedyncze prace z prestiżowych czasopism wyrwane z kontekstu. Ktoś, kto nie siedzi w temacie, nie odróżni, czy dane twierdzenie jest poparte konsensusem naukowym czy pojedynczym eksperymentem. A marketing zrównuje te rzeczy.
Bywa, że wyniki niekorzystne są przemilczane. Jeśli seria badań wykaże, że jakiś suplement nie działa, to raczej nie zobaczysz tego w ulotce. Za to jak jedno badanie wykaże jakiś pozytywny efekt – oho, zaraz będzie to w każdej broszurze reklamowej. Klasyczny przykład: witamina D. Ostatnio duże, wieloletnie badania wskazały, że wbrew nadziejom nie zapobiega ona pewnym chorobom przewlekłym tak skutecznie, jak liczono. Czy reklamy witaminy D o tym wspomną? Nie, one dalej będą straszyć, że „wszyscy mamy niedobór” i sugerować, że branie witaminy D to cud na odporność i kości (co jest częściowo prawdą, ale bez przesady).
Inny przykład: swego czasu popularne stały się suplementy z miłorzębem (Ginkgo biloba) „na pamięć i koncentrację u seniorów”. Owszem, drobne badania sugerowały, że może pomagać. Ale potem duże analizy pokazały, że efekt jest co najwyżej umiarkowany, jeśli w ogóle – z pewnością nie magiczny. Niemniej, do dziś wiele starszych osób wierzy w moc miłorzębu, bo przekaz marketingowy utrwalił im w głowie: „na pamięć – Ginkgo”.
Takich utartych haseł jest więcej: „Tran na odporność”, „Czosnek na cholesterol”, „Żurawina na drogi moczowe”, „Wątroba? – ostropest plamisty”. Każde ma ziarno prawdy, ale często wyolbrzymione. Tran (olej z wątroby dorsza) ma witaminę D i A, OK – ale czy dziś, przy dobrze zbilansowanej diecie i suplementacji samej witaminy D, każdy potrzebuje tranu? Niekoniecznie, a już na pewno nie w ilościach dawniej podawanych dzieciom (zbyt dużo witaminy A może zaszkodzić). Czosnek faktycznie może minimalnie obniżać cholesterol, ale nie zastąpi statyn przy poważnej hipercholesterolemii. Żurawina może zmniejszać częstość infekcji dróg moczowych u niektórych kobiet, ale gdy już infekcja jest, trzeba antybiotyku; to nie cudowny „naturalny antybiotyk”, jak go reklamują. Ostropest zawiera sylimarynę, która wspiera regenerację wątroby – fajnie, tylko przy poważnych chorobach wątroby suplement sylimaryny to za mało, a przy zdrowej wątrobie – nie jest potrzebny.
Marketing lubi też nowe mody i egzotykę: raz jest boom na jagody goji, potem na sok z noni, potem na kurkuminę, CBD, ashwagandhę, moringę… Co roku coś innego okrzykiwane jest super-suplementem. Oczywiście wszystko to natura odkryta na nowo, stosowana „od tysięcy lat” (argument tradycji) i teraz pakowana w kapsułki dla ciebie. Czy faktycznie nagle potrzebujemy tego wszystkiego? Nie, ale mechanizm FOMO (Fear Of Missing Out) działa – „skoro tyle się mówi o dobroczynnych właściwościach kurkuminy, to może ja też powinienem ją brać, tak profilaktycznie?”. I oto kolejny suplement stoi na półce w twojej kuchni…
Pamiętaj: celem reklamy jest sprzedać suplement, a nie obiektywnie Ci doradzić. Suplementy reklamuje się często jak styl życia – szczęśliwa rodzina, która „dba o odporność” biorąc syrop z witaminami; zapracowany manager, który „pobudza pamięć” tabletkami z lecytyną i żeń-szeniem; sportsmenka, która „dba o stawy” dzięki kolagenowi w proszku. Widzisz to i myślisz – tak trzeba, wszyscy coś biorą, ja też powinienem profilaktycznie. W ten sposób rynek rośnie, choć realne potrzeby wcale nie musiały.
Nie zrozum nas źle: witaminy czy zioła reklamowane w suplementach często mają prawdziwe zalety. Problem w tym, że marketing w suplementach miesza prawdę z półprawdami i przesadą, tworząc wrażenie, że dla każdego problemu zdrowotnego istnieje cudowna pigułka – nie będąca lekiem, więc dostępna od ręki i „bezpieczna”. To z kolei prowadzi do niebezpiecznego zjawiska: samoleczenia się suplementami zamiast szukania realnej pomocy medycznej.
Ileż to osób, czując się źle, zamiast zrobić badania krwi woli iść do apteki i kupić zestaw suplementów „na wzmocnienie”! Często mijają miesiące, wydane setki złotych, a prawdziwa diagnoza się opóźnia. Zmęczony? Zamiast zbadać tarczycę, łyka żeń-szeń i guaranę. Wypadanie włosów? Zamiast iść do lekarza sprawdzić hormony, wcina suplement „na włosy, skórę, paznokcie”. Czasem to wystarczy, ale czasem kryje się poważny problem (anemia, choroba autoimmunologiczna), którego suplement nie rozwiąże. Suplementy dają iluzję działania i opóźniają właściwe leczenie – to chyba największe ich niebezpieczeństwo obok bezpośrednich skutków ubocznych.
Reklamodawcy naturalnie tego nie powiedzą. Ich przekaz jest raczej taki: „Masz drobny problem? Nie biegnij od razu do lekarza, sam sobie poradzisz, wystarczy nasz produkt”. To trafia na podatny grunt, bo nikt nie lubi chodzić do lekarzy i robić badań, jeśli może połknąć „coś naturalnego”. Niestety, to myślenie życzeniowe, które bywa zgubne.
Nie chcemy demonizować – wiele suplementów jest przydatnych jako uzupełnienie diety w konkretnych sytuacjach (np. ciąża – kwas foliowy; zima – witamina D; dieta uboga w ryby – omega-3 itd.). Ale pamiętajmy: suplement to nie czarodziej. Jeśli czujesz się źle, pomyśl najpierw o diagnostyce, zmianie stylu życia, diecie. Pigułka powinna być ewentualnie dodatkiem, kropką nad „i” – a bywa traktowana jako pierwsza i jedyna linia obrony.
Marketing w suplementach bywa tak agresywny i zwodniczy, że doczekał się interwencji regulatorów. W 2017 roku padła rekordowa kara finansowa – prawie 26 milionów złotych – na pewną polską firmę za reklamy suplementów wprowadzające konsumentów w błąd. Chodziło o spoty sugerujące, że suplementy na zatoki tej firmy leczą infekcje równie skutecznie jak leki. Reklamy były tak skonstruowane, że widz miał wrażenie, iż to produkty lecznicze – a to były tylko suplementy ziołowe. UOKiK uznał, że firma działała nieuczciwie i ukarał ją dotkliwie. Ta kara – notabene około 200 razy wyższa niż maksymalna przewidziana w ustawie o reklamie – miała być sygnałem ostrzegawczym dla branży.
Czy dużo zmieniła? Reklam suplementów w telewizji trochę ubyło (pojawiły się przepisy, że w blokach reklamowych nie może być ich za dużo naraz), częściej pojawia się też obowiązkowy dopisek „Suplement diety” wyraźnie. Ale kreatywność marketingowców wciąż kwitnie. Suplementy przeniosły się mocniej do internetu, gdzie influencerzy i blogerzy w mniej formalny sposób zachwalają różne środki, nieraz nie oznaczając wyraźnie, że to reklama. Mity dalej są powielane – bo firma nie powie, że Twój drogi suplement z antyoksydantami de facto nie ma dowodów na przedłużanie życia; powie, że „chroni komórki przed stresem oksydacyjnym” (bo tak wolno jej powiedzieć zgodnie z prawem), a Ty sobie dopowiesz resztę.
Podsumowując: bądźmy świadomi manipulacji. Reklama suplementu to nie informacja medyczna. Zawsze zadajmy sobie pytanie: Czy ja naprawdę tego potrzebuję? Czy są dowody, że to działa? Skąd wiem, że mam niedobór akurat tego składnika? Słuchajmy lekarzy i dietetyków bardziej niż reklam. A jeśli coś jest prezentowane jako „rewolucyjny przełom, cud z natury, tajemnica starożytnych mnichów, co to leczy wszystko” – miejmy się na baczności. Prawdopodobnie mamy do czynienia z marketingowym mitem lub wyolbrzymieniem.
Niewygodne badania, ukryte fakty – czego Ci nie powiedzą
Na koniec przyjrzyjmy się przez chwilę temu, co dzieje się z wiedzą naukową o suplementach, bo i tu bywa nieciekawie. Wspomnieliśmy, że pozytywne wyniki są rozgłaszane, negatywne – zamiatane pod dywan. To zrozumiałe z punktu widzenia firm (nikt nie będzie się chwalił, że jego produkt nie działa). Ale problem jest głębszy. Otóż w ostatnich latach pojawiały się sytuacje, gdzie przemysł suplementów próbował wręcz uciszać naukowców.
Brzmi poważnie? Bo jest. W Stanach Zjednoczonych odnotowano przypadki, że firmy pozywały badaczy lub instytucje, by powstrzymać publikacje niewygodnych wyników. Przykład: pewien zespół naukowców znalazł dopingujące zanieczyszczenia w popularnych suplementach sportowych i chciał to opublikować – producent groził pozwami, by to zablokować. Walka trwała, ostatecznie prawda wyszła na jaw, ale takie sprawy działają chłodząco na innych badaczy. Ktoś może pomyśleć: „Po co mam narażać się na proces, lepiej nie ruszać tego tematu”.
Inny wątek: finansowanie badań naukowych przez zainteresowane firmy. To nie zawsze oznacza oszustwo – wiele badań farmaceutycznych jest sponsorowanych i może być rzetelnych. Ale bywa, że warunki umowy dają sponsorowi wpływ na publikację. Jeśli wynik nie po myśli – może opóźnić albo nie zgodzić się na ujawnienie. I tak szuflady firm uginają się od „niewygodnych” badań, o których świat się nie dowie. W literaturze pojawia się więc obraz nieco przekłamany – więcej publikacji z pozytywnym przekazem, mniej tych negatywnych (bo te drugie częściej lądują w koszu).
Dobrym zwyczajem naukowym jest rejestracja badań klinicznych (żeby potem można było sprawdzić, czy zaplanowane badanie faktycznie opublikowano wyniki – jeśli nie, to zły znak). W przypadku suplementów, zwłaszcza mniejszych prób, ta praktyka bywa pomijana.
Mamy też zjawisko „pseudo-nauki marketingowej”: powstają całe „instytuty badawcze” finansowane przez branżę, które generują raporty i „badania” mające wspierać sprzedaż. Czasem noszą poważne nazwy i trudno laikowi poznać, że to nie niezależna uczelnia. Informacje z takich źródeł przedostają się do prasy czy internetu i budują pozytywny wizerunek jakiegoś składnika.
Przykład hipotetyczny: powstaje Fundacja Promocji Minerału XYZ, której misją jest „podnoszenie świadomości o niedoborach XYZ w społeczeństwie i wpływie na zdrowie”. Fundacja finansuje ankiety i badania – oczywiście wychodzi z nich, że większość populacji ma niewystarczającą podaż XYZ, co może skutkować zmęczeniem i innymi objawami. Te dane trafiają do mediów: „80% Polaków ma za mało XYZ!”. Społeczeństwo czyta i martwi się: „ojej, to pewnie i mnie dotyczy, muszę kupić suplement z XYZ”. Nikt głośno nie mówi, że fundację sponsoruje producent suplementów z tym minerałem, a „80% ma za mało” oznacza, że 80% badanych nie osiągnęło jakiegoś wyśrubowanego poziomu referencyjnego (co niekoniecznie znaczy kliniczny niedobór). W ten sposób tworzy się popyt na produkt poprzez pozornie obiektywną informację.
Chowanie niewygodnych wyników dotyczy też spraw bezpieczeństwa. Jeśli w jakimś badaniu wyjdzie, że suplement powoduje więcej skutków ubocznych niż placebo – czy producent pochwali się tym? Wątpliwe. Raczej zmieni temat albo zrobi własne, mniejsze badanie, gdzie ten efekt nie wyjdzie, i będzie cytować to drugie.
Nawet organy państwowe nie są bez winy. Gdy NIK w 2017 ujawnił swoją miażdżącą kontrolę, Główny Inspektor Sanitarny starał się uspokajać, że pracują nad poprawą systemu. Prace jednak szły opornie (pamiętasz 63 tys. zgłoszeń i 7 pracowników – to lata 2017–2020). Można odnieść wrażenie, że lobby firm suplementowych nie było zainteresowane zaostrzeniem przepisów – bo po co komplikować sobie życie? W końcu przez lata mieli eldorado.
Na zakończenie…
Poznaliśmy ciemne oblicze rynku suplementów. Czego się nauczyliśmy? Że suplement suplementowi nierówny, że piękne hasła mogą kryć brzydką prawdę, że musimy sami zachować czujność. Nie oznacza to, że mamy z miejsca wyrzucić wszystkie suplementy do kosza – wiele z nich stosowanych z głową pomaga utrzymać zdrowie. Jednak po tym artykule wiesz już, jakie pytania zadawać i na co uważać.
Sięgając po kolejne opakowanie „zdrowia w pigułce”, zastanów się: Czy naprawdę tego potrzebuję? Czy znam skład? Czy ufam producentowi? Czy to nie obiecuje zbyt wiele? Zdrowie jest zbyt cenne, by oddawać je w ręce przypadkowych firm bez zastanowienia.
W kolejnym artykule pokażemy pozytywną stronę medalu: jak mądrze wybierać dobre produkty i nie dać się oszukać. Podpowiemy, na co zwracać uwagę, gdzie szukać rzetelnych informacji i które suplementy faktycznie warto brać, a które lepiej omijać. Bo suplementacja może być naszym sprzymierzeńcem – ale tylko wtedy, gdy dokonujemy świadomych wyborów. Do zobaczenia w następnej części!
Bibliografia:
- Najwyższa Izba Kontroli – Informacja o wynikach kontroli dotyczącej dopuszczania do obrotu suplementów diety (Raport NIK 2017).
- Forbes.pl – Raport NIK: Niebezpieczne suplementy diety wciąż sprzedawane bez nadzoru (18.01.2022).
- Wprost.pl – Przerażające ustalenia NIK dot. suplementów diety. W składzie substancje podobne do amfetaminy i bakterie kałowe (09.02.2017).
- Menedżer Zdrowia (Termedia.pl) – NIK odnalazł w suplementach diety bakterie i substancje narkotyczne (09.02.2017).
- Dziennik Gazeta Prawna / Forsal.pl – Wysyp fałszywych suplementów. To najczęściej podrabiane produkty (05.11.2014).
- Prawo.pl / Newseria – Prawie połowa leków z internetu może być podrobiona (27.07.2017).
- Gazeta Prawna (serwisy.gazetaprawna.pl) – Fałszywe leki i suplementy. W składzie trutka na szczury lub pasta do podłogi (06.07.2020).
- Kaiser Permanente Center for Health Research – Vitamin D Potency Varies Widely in Dietary Supplements (komunikat prasowy, 11.02.2013).
- Medonet.pl – Ten magnez najgorzej się wchłania. Wydasz pieniądze, a i tak nie zadziała (08.11.2021).
- Daley, B.E. (Public Health Nutrition) – Dietary supplements in the USA: problematic trends (komentarz przeglądowy, 2023).
- Wiadomoscihandlowe.pl – 26 mln zł kary dla Aflofarm od UOKiK za reklamy wprowadzające konsumentów w błąd (27.11.2017).
- Gov.pl (MNiSW) – Chemiczka UŁ poluje na metale ciężkie w suplementach diety (16.03.2021).
FAQ:
Q: Jak możemy poznać, które suplementy diety naprawdę działają?
A: Aby poznać, które suplementy diety działają, warto zwrócić uwagę na ich składniki, badania kliniczne oraz opinie ekspertów z zakresu dietetyki. Skonsultowanie się z lekarzem lub farmaceutą może również pomóc w wyborze odpowiednich produktów.
Q: Jakie składniki odżywcze powinny być obecne w suplementach diety dla osób starszych?
A: Suplementy diety dla osób starszych powinny zawierać takie składniki odżywcze jak wapń, witaminy D i B12 oraz kwasy omega-3, które pomagają w zachowaniu zdrowia i wchłanianiu innych substancji odżywczych.
Q: Dlaczego zaleca się suplementację witaminą D w kontekście zdrowego stylu życia?
A: Zaleca się suplementację witaminą D, ponieważ wiele osób nie pokrywa pełnego zapotrzebowania na ten składnik przez codzienną dietę. Witamina D wspiera układ odpornościowy oraz zdrowie kości, co jest szczególnie ważne dla osób starszych oraz kobiet w ciąży.
Q: Jak suplementy diety mogą wpływać na działanie naszego organizmu?
A: Suplementy diety mogą wpływać na działanie organizmu poprzez dostarczanie brakujących składników odżywczych, które są niezbędne do prawidłowego funkcjonowania. Jednak ich stosowanie powinno być zrównoważone i nie powinno zastępować zróżnicowanej diety.
Q: Czy suplementy diety są całkowicie bezpieczne dla każdego?
A: Nie wszystkie suplementy diety są całkowicie bezpieczne. Warto skonsultować się z lekarzem przed rozpoczęciem ich stosowania, szczególnie jeśli mamy już istniejące schorzenia lub przyjmujemy inne leki.
Q: Jakie są najpopularniejsze suplementy diety w Polsce?
A: W Polsce najpopularniejsze suplementy diety to te zawierające witaminy i składniki mineralne, takie jak witamina D, magnez, oraz preparaty wspierające układ pokarmowy, takie jak probiotyki.
Q: Czy suplementy diety mogą być zamiennikiem zdrowej diety?
A: Suplementy diety nie powinny być traktowane jako zamiennik zdrowej diety. Są one jedynie uzupełnieniem, które może wspierać zdrowie, ale nie mogą zastąpić pełnowartościowych posiłków.
Q: Jakie są zalecenia dotyczące stosowania suplementów diety dla kobiet w ciąży?
A: Kobiety w ciąży powinny skonsultować się z lekarzem w celu ustalenia, jakie suplementy diety są dla nich wskazane. Często zaleca się suplementację kwasu foliowego i witamin D, aby wspierać rozwój płodu.
Q: Jakie badania dotyczące suplementów diety są dostępne na rynku?
A: Na rynku dostępnych jest wiele badań dotyczących suplementów diety, które analizują ich skuteczność oraz bezpieczeństwo. Warto zwracać uwagę na badania prowadzone przez renomowane instytucje, takie jak Światowa Organizacja Zdrowia, które mogą dostarczyć cennych informacji.
Q: Jakie są najważniejsze składniki, które powinno się poznać przy stosowaniu suplementów diety?
A: Ważne składniki to witaminy i składniki mineralne, które mogą wspierać organizm, a także substancje aktywne, które wpływają na metabolizm. Zróżnicowana dieta powinna pokrywać pełne zapotrzebowanie na te składniki, ale suplementy mogą być pomocne w przypadku niedoborów.
Q: Czy suplementy diety w Polsce są całkowicie bezpieczne?
A: Suplementy diety są regulowane, jednak nie wszystkie z nich są całkowicie bezpieczne. Zawsze warto skonsultować się z lekarzem lub farmaceutą przed rozpoczęciem suplementacji, aby upewnić się, że dany produkt jest odpowiedni dla naszego organizmu.
Q: Jakie suplementy diety są zalecane dla kobiet w ciąży?
A: Dla kobiet w ciąży zaleca się suplementację kwasu foliowego oraz witamin D i B12. Warto jednak skonsultować się z lekarzem, aby dostosować suplementację do indywidualnych potrzeb.
Q: Dlaczego osoby starsze powinny zwracać szczególną uwagę na suplementy diety?
A: Osoby starsze mogą mieć zwiększone zapotrzebowanie na składniki odżywcze oraz trudności w ich wchłanianiu przez układ pokarmowy. Suplementacja może pomóc w uzupełnieniu niedoborów, ale zawsze powinna być poprzedzona konsultacją z lekarzem.
Q: Jak suplementy diety mogą wpływać na działanie leków?
A: Suplementy mogą wchodzić w interakcje z lekami, co może wpływać na ich skuteczność. Dlatego ważne jest, aby przed rozpoczęciem stosowania suplementów skonsultować się z lekarzem.
Q: Czy stosowanie suplementów diety naprawdę działa?
A: Suplementy diety działają w sytuacjach, gdy mamy niedobory składników odżywczych. Jednak nie zastąpią one zdrowej, zbilansowanej diety, która powinna być podstawą zdrowego stylu życia.
Q: Jakie są powszechne mity dotyczące suplementów diety?
A: Powszechnym mitem jest przekonanie, że suplementy mogą całkowicie zastąpić zdrową dietę. W rzeczywistości suplementy mają na celu uzupełnienie diety, a nie jej zastąpienie.
Q: Jakie są zalecenia Światowej Organizacji Zdrowia dotyczące suplementów diety?
A: Światowa Organizacja Zdrowia zaleca, aby suplementy diety stosować tylko w przypadku, gdy nie jesteśmy w stanie pokryć zapotrzebowania na składniki odżywcze z codziennej diety. Wiele z tych zaleceń koncentruje się na diecie zróżnicowanej i bogatej w naturalne źródła składników odżywczych.
Q: Jak można skutecznie zbilansować dietę bez suplementów?
A: Aby zbilansować dietę, należy spożywać różnorodne pokarmy bogate w składniki odżywcze, takie jak owoce, warzywa, białko, zdrowe tłuszcze oraz pełnoziarniste produkty. Regularne posiłki i unikanie przetworzonych produktów również pomagają w zapewnieniu odpowiednich składników odżywczych.